Dzieci Potulic cz. 1
Niemiecki obóz w Potulicach zapisał się jako miejsce cierpienia tysięcy dzieci, z których zmarło co najmniej 767. Brutalnie traktowane, głodzone, wykorzystywane do różnego rodzaju prac, pozbawione rodziców, a także narażone na sadystów pokroju Jopka, żyły w strachu. Część umarła w męczarniach. Potulicki obóz służył też zniemczaniu, kradzieży dzieci dla rodzin niemieckich.
Potulicki obóz pełnił różne role: zbiorczy, przesiedleńczy, pracy, karny. Jednak najbardziej ponure zadanie dotyczyło dzieci. Od początku funkcjonowania, jako Sammellager Schloss Potulitz (Zbiorczy obóz pałac Potulice), przebywało w nim wiele dzieci. Rodziny wysiedlone z Pomorza do Generalnej guberni składały się w większości z osób nieletnich. Po zaniechaniu w marcu 1941 r. ekspediowania rodzin do GG, zostawały one na terenie Pomorza - np. rodziny z pow. wyrzyskiego eksmitowane z mieszkań/gospodarstw rolnych trafiały do polskich rodzin w pow. sępoleńskim.
„Praca czyni wolnym”
Po rozbudowie obozu (drewniane baraki) na początku 1942 r., drastycznie wzrosła liczba więźniów, a w tym dzieci. Co gorsza, komendant Tenneteadet podjął decyzje, że nawet dzieci muszą zapracować na swój pobyt w obozie. Do pracy, tak jak dorosłych, kierowano młodzież w w wieku od 15 lat, a młodsi od 13 roku życia byli kierowani do lżejszych zajęć. W raporcie do Centrali Przesiedleńczej w Gdańsku komendant podał, że takich dzieci na 1.021941 r. było: 137 starszych i 115 młodszych. To jednak nie wystarczało niemieckim okupantom. Jeszcze młodsze, w wieku od 6 do 12 lat zmuszane były do zbierania runa leśnego: pokrzyw, szyszek, jagód, grzybów itp. - Pamiętam taki dzień, był to naprawdę ,,sądny dzień”. W śniegowej zawierusze musiałam zbierać kamienie. Był tam i mój dziesięcioletni brat Jan. Wróciliśmy wieczorem zmarznięci na kość. Mama była u kresu sił. Braciszek Kazimierz miał wygląd małego trupa. Naszą nadzieją była tylko modlitwa - wspomina Maria Wasik zd. Gackowska (r. 1928, Drzewianowo)
W rękach sadystów
Gdy Potulice stały się obozem pracy, los dzieci stał się straszny. Rodziców często kierowano do przymusowych prac poza teren obozu. Ich dzieci musiały pozostać w specjalnych barakach. O szczęściu mogły mówić te dzieci, których rodzice przebywali w barakach potulickich i mieli z nimi kontakt. Nadzór nad dziećmi mieli specjalni „Kinder kapo” - więźniowie funkcyjni. Część z nich była prawdziwymi opiekunami, ale część postępowała z nimi źle, wręcz okrutnie. Synonimem sadyzmu i prawdziwym mordercą, budzącym postrach wśród dzieci i ich rodziców, był Wojciech Jopek. Z pochodzenia Polak, wyrzekł się polskości i podpisał Volkslistę. Służalczy wobec Niemców, chcąc się wykazać nowym panom, okrutnie traktował dzieci, dopuszczając się także zabójstw. - Nazwisko Jopek było znane wszystkim dzieciom, nie mówiąc już o starszych. Był on bardziej znanym oprawcą, niż sam komendant - po latach opisał Adam Groblewski. Jego „ulubioną” formą znęcania się nad dziećmi, było tzw. podtapianie. Kat Jopek trzymał małe dzieci za nogi i zanurzał ich głowy w wodzie stawu znajdującego się na terenie obozu. Niekiedy bezradni rodzice musieli na to patrzeć. Wg więźniów Jopek spowodował śmierć co najmniej kilku dzieci. - Pamiętam, że siostra mnie wciąż przestrzegała, abym nie chodził po obozie samodzielnie. Był tam staw przeciwpożarowy. Widziała, jak Niemiec za nogi chwycił dziecko i główką zanurzał w wodzie. Co chwila wyciągał i wsadzał - opowiada Witold Dziekan (r. 1941, Potulice). Bezwzględni wobec polskich dzieci byli Niemcy - strażnicy i funkcjonariusze obozu. - Inny szczegół, jaki zapamiętałem, to ubikacja. Była taka prowizoryczna. W niej szła na ukos rynna i do niej należało się załatwiać. Mnie nie zawsze się udawało, czasami poszło po ścianie. Za to dostałem bicie dwa razy. Musiałem się przełożyć i jeszcze Niemiec stwierdził: „taka kultura u was jest?” - mówi Józef Padzikowski (r. 1937, Potulice).
Pozbawione dzieciństwa
Najmłodszych „mieszkańców obozu” pozbawiono dzieciństwa. Dzieci stłoczone były w dwóch barakach. Wczesnym rankiem musiały wstawać do apelu, który z reguły trwał dość długo. Następnie wychodziły do lasu i tam zbierały runo leśne. Biada jednak, gdy któreś „nieregulaminowo” spożyło np. jagody, które przeznaczone były wyłącznie dla przedstawicieli „rasy panów”. - Jagód nie wolno nam było jeść. Po powrocie do obozu sprawdzali, czy jedliśmy. Gdy jakieś dziecko miało zabarwiony język od jagód, to było bite. Był Kinder kapo i bił. Miał pejcz i nim bił - po latach opowiada Anna Tomaszewska zd. Bednarek (r. 1938, Samsieczynek). Dzieciom nie dane było beztrosko się bawić. Nawet wejście na trawnik groziło biciem, a niekiedy i śmiercią. - Pamiętam jeden szczegół w lagrze. Niemcy bardzo przestrzegali porządku. Na terenie obozu był trawnik. Tam pewnego razu bawiły się polskie dzieci. Szli Niemcy i z nim jeden z najgorszych typów, niejaki Jopek, angedojczowany Polak. Niemiec zwrócił uwagę Jopkowi „taki tu macie porządek?”. Ten schwycił dziecko za nóżki i uderzył główką o barakę. Dziecko zginęło. Niemcy go za to pochwalili. To widzieli więźniowie i opowiadali o tym - wspomina Józef Padzikowski. Strach byli więźniowie-dzieci pamiętają po wielu latach. - Pamiętam, że Kinder kapo zabierał do lasu swoje dwie córki. Jak to dzieci biegałyśmy i bawiłyśmy się. Jakiś chłopiec przeskoczył przez róg kocu córek tego kapo. One naskarżyły, że stanął na kocu. Widzę to jak dziś: musiał się zgiąć w pół i sięgnąć placami rąk do nóg. Dostał 25 batów i musiał to liczyć. Od tego czasu w lesie siedziałam z koleżanką pod drzewem i nigdzie się nie ruszałam, ze strachu - podkreśla Anna Tomaszewska.
Straszliwy głód
Wg lekarza obozowego Konkolewskiego, kaloryczność posiłków w Potulicach wynosiła ok. 800 kalorii, gdy dla porównania w KL Stutthof - 1300 kalorii. W obozie panował głód. Dotykał także dzieci. Pozbawione były mleka, otrzymywały minimalną ilość tłuszczy, brakowało warzyw, owoców. Otrzymywały, tak jak dorośli: czarny chleb, cienką zupę i kawę zbożową. - Dostawaliśmy 2-kilogramowy chleb na 8, a potem na 6 osób, na cały dzień. Do tego po pół litra kawy rano i wieczorem oraz litr zupy. Ponoć na 7 tys. ludzi było tylko 250 kg ziemniaka. Tak mówili ludzie w obozie - wylicza Stanisław Rosada (r. 1935, Potulice). - Jedzenie w obozie było straszne. Zupa to była woda z liśćmi kapusty i to jeszcze zgniłymi. Chleba było bardzo mało - dodaje Anna Tomaszewska.
Jeszcze po 75 latach od tych wydarzeń byli więźniowie emocjonalnie opowiadają o tym zjawisku. - Głód był straszny. Przeciętny człowiek nie jest w stanie sobie wyobrazić, co to znaczy głód. Pamiętam, że mieliśmy przydział chleba na cały dzień. Swój kawałek zjadłem, a byłem taki głodny, że nie mogłem zapanować nad głodem i zjadłem przydział siostry. W tym czasie była w pracy. Brat, gdy to zobaczył, skrzyczał mnie: „zobaczysz, że za to dostaniesz. Przyjdzie z pracy głodna, a ty wszystko zjadłeś”. Gdy siostra przyszła i dowiedziała się, że zjadłem jej przydział chleba, popatrzyła tylko i nic nie powiedziała. Lepiej, żeby pokrzyczała na mnie - mówi Witold Dziekan. Głód doprowadzał do skrajnych czynów. - Byliśmy non stop głodni. Na terenie obozu były pojemniki na śmieci i odpady żywności. Pamiętam ten szczegół, jak żeśmy z mojej matki bratem Stasiem wybierali ten zielony chleb, żeśmy to skrobali i jedli. Nieco wyżej chodził niemiecki wachman i to widział, ale nic nie mówił. tylko patrzył. Zupa była taka, że zanim się braliśmy za jedzenie, to najpierw z niej wybieraliśmy robaki i wieszaliśmy na brzegu aluminiowej miski. „Józiu nie jedz tej zupki, tylko najpierw wybierz robaki, a potem dopiero jedz” - tak mówiła mi mama - podkreśla Józef Padzikowski.
Szczęście miały te dzieci, których rodzice dożywiali ze swoich racji lub innych źródeł (przez krótki czas były dozwolone odwiedziny krewnych i dostarczanie paczek, następnie przemycano żywność w ramach samopomocy). Niekiedy więźniowie funkcyjni pomagali dzieciom i wykorzystywali brak nadzoru Niemców w czasie pobytu w lesie. - Jak był kapo w porządku, to wszedł do gospodarza i mówił o której godzinie będzie wracał. Gospodarz ugotował kartofli i mogliśmy zjeść, czasami się dwa trafiały. Nieraz przyniosło się jakiegoś ziemniaka rodzeństwu, choć to było zabronione - podkreśla Stanisław Rosada.
Choroby i śmierć
Pozbawione należytej opieki, a także podstawowej higieny (przydziały mydła były minimalne), z czasem dzieci przypominały wyglądem dzikie zwierzęta. - Mama mogła przyjechać do mnie na przepustkę. Gdy pierwszy raz mnie zobaczyła, to byłam cała owrzodzona. Pamiętam, że bolało mnie ciało, bo miałam wrzody, byłam zawszawiona. Bolały mnie wrzody, a ja jeszcze je drapałam. Mama mnie umyła. Wcześniej chyba nawet żeśmy się nie myły. W całym obozie było mało wody - wyjaśnia Anna Tomaszewska. - Warunki pobytu były bardzo złe. Spałyśmy w trzypoziomowych łóżkach. Nie było pościeli tylko koce. Posiłki były słabe i wciąż chodziłyśmy głodne. Zimą było non stop zimno w barakach. Była tylko zimna woda. Na wigilię otrzymaliśmy tylko po dwie cebule i kawałek chleba. Niemcy zachowywali się okropnie - dodaje Marianna Ptak zd. Kulczyńska (r. 1934, Mrocza).
Wszechobecne były pchły i pluskwy. - Gdy kogoś pchły gryzły, nie mógł spać, to spał na siedząco. Pamiętam jedną babcię, siedziała cały czas, bo nie mogła spać - zapamiętał Stanisław Kamiński (r. 1933, Trzeciewnica).
W efekcie dzieci często chorowały. - Miałam 3,5 roku, gdy zabrano nas do obozu w Potulicach. Najmłodsza siostra miała 3 mce, miała na imię Zosia. Moja siostra szybko zmarła. Reszta non stop do szpitala chodziła, bo byliśmy chorzy. Na głowie mieliśmy same krosty. Co trzy miesiące szliśmy przez to do szpitala - wspomina Teresa Maria Kasprzak zd. Rosada (r. 1939 r., Potulice). -Ja i mój brat szybko zachorowaliśmy na jakąś chorobę zakaźną. Niemcy się bali takich chorób. Przyprowadzili lekarza. Nazbierali chorych i ulokowali nas w sali na pierwszym piętrze. Byłem sześć tygodniki. Myślałem, że nie wyjdę z tego. Brat został dłużej i zachorował jeszcze na zapalenie płuc. Ledwie się uratował - dodaje Stanisław Kamiński.
W wyniku nieludzkich warunków dzieci masowo umierały. Udokumentowano 767 zgonów dzieci, ale nie jest to pełna lista. Rodzice i rodzeństwo bezradnie musieli patrzeć na śmierć najbliższych. - Gdy siostra Zosia zmarła, matka nam o tym powiedziała. Prosiła też: „idźcie dzieci na pogrzeb”. Ja nie mogła w to uwierzyć, bo myślałam, że siostra jest u rodziny w Niedoli. „Mama nie mów takich głupot, przecież Zosia jest u babci na Niedoli” - opowiada Teresa Maria Kasprzak. Śmierć kilkomiesięcznej siostrzyczki zapamiętał Stanisław Kamiński. - Siostra niestety zmarła, z głodu. Była mała, a matka i inne kobiety nie miały mleka. Pokazali nam Niemcy w piwnicy jej ciało.
„Bandenkinder”
W roku 1943 Niemcy po doznanych klęskach na różnych frontach gorączkowo starały się uzupełnić straty ludności. Jednym ze sposobów stała się zniemczanie dzieci, poprzez ich kradzież. W potulickim obozie działo się to w okresie poł. 1943 - pocz. 1945 r. (tematyce tej będzie poświęcona druga część niniejszego opracowania).
Zwalnianie i zniemczanie
Na początku 1944 r. liczba dzieci w obozie sięgnęła ok. 3 tys. W szczytowym momencie, w lutym 1944 było ich aż 3162. Taka liczba stwarzała poważne problemy dla administracji obozu. Wg okupantów koszty ich utrzymania stały się zbyt wysokie i postanowiono rozwiązać problem. Zdecydowano się na oddawania dzieci ich bliższym i dalszym rodzinom, ale także przekazywać „wartościowe rasowo” rodzinom niemieckim. W okresie od 14.07. do 8.09.1944 r. pozbyto się w ten sposób 2385 dzieci.
Dzień zwolnienia najmłodszego „mieszkańca obozu” był jednym z najszczęśliwszych momentów w życiu. Jeszcze po 80 latach byli więźniowie w szczegółach opisują ten moment. - Nie zapomnę nigdy momentu, gdy opuszczaliśmy obóz. Ja pierwszy raz w życiu zobaczyłem jaki świat jest piękny. Do tej pory widziałem tylko baraki i druty. Szliśmy parkiem, Było pięknie: zieleń, drzewa, aż trudno to opisać, co wtedy widziałem i czułem - opisuje Witold Dziekan. - Pamiętam moment, gdy zabrali mnie z obozu. Przyszedł do baraku Niemiec i wyprowadził na bramę i powiedział, że mogę iść z babcią i wujem. Babcia dostała wypis z lagru i wzięła mnie do Kołaczkowa. Na barana niósł mnie jej syn - mój wuja. Szliśmy drogą do Kołaczkowa przez las, gdzie zawsze wyprowadzano dzieci z obozu. Gdy wuja niósł mnie do Kołaczkowa, to dzieci były przy tej drodze. Ja szłam już na wolność. Babcia powiedziała: „pokiwaj im”. Wszystkie stały i patrzyły - wspomina Anna Tomaszewska zd. Bednarek.
Biurokracja obozowa nieraz spowalniała wydawanie dzieci rodzinom. Taką przygodę przeżyła Teresa M. Kasprzak zd. Rosada: - Rodzina musiała przyjechać i nas wziąć. Wuja Kazimierz pracował na Niedoli u Niemca i ten Niemiec przyjechał po nas, ale nie wydali mu dzieci. Wuja musiał przyjechać na rowerze i nas zawoził tym rowerem na Niedolę, do babci.
Nie wszystkie dzieci trafiły do swoich rodzin. Część została przekazana rodzinom niemiecki, tytułem uzupełniania strat osobowych Niemców na frontach. - Znam przypadek, gdy polskie dziecko Niemcy wywieźli do Niemiec. Przybysz z Występu, był nauczycielem. Był wywieziony do obozu w Łodzi. Tam przeszedł selekcję i trafił na teren Niemiec. Tam ich szkolili w obozie. Dyscyplina była bardzo surowa, jak opowiadał - informuje Witold Dziekan.
Zamiast epilogu
Dzieci niemieckiego obozu w Potulicach ginęły na skutek nieludzkiego traktowania i morderstw, a także umierały na skutek chorób, głodu, ogólnego wycieńczenia organizmu. Była to celowa polityka niemieckiego okupanta. Te, które przeżyły, straciły dzieciństwo, zdrowie i często szanse normalnego rozwoju w dorosłym życiu na skutek traumatycznych przeżyć. Niemcy nigdy nie zadośćuczynili krzywdom, które im wyrządzili (materialnie), a tylko nieliczni sprawcy zostali pociągnięci do odpowiedzialności. - Jak Niemcy zabrali rodziców i starszych do robót, to po co te dzieci męczyli? Ile tych dzieci zginęło! - komentuje Stanisław Rosada.
BIBLIOGRAFIA
Wspomnienia
Muzeum Ziemi Krajeńskiej w Nakle - wspomnienia: Witold Dziekan, Stanisław Kamiński, Teresa Maria Kasprzak, Józef Padzikowski, Stanisław Rosada, Anna Tomaszewska.
Konkolewski L., Zeznanie świadka o obozie przesiedleńczym w Potulicach, [w]: Biuletyn GKBZHwP, t. XII, Warszawa 1960.
Opracowania
Jastrzębski Wł., Potulice: hitlerowski obóz przesiedleń i pracy (luty 1941 - styczeń 1945), Bydgoszcz 1967.
Jastrzębski Wł., Jaszowski T., Potulice oskarżają, Bydgoszcz 1968 r.
Obozy Hitlerowskie na Pomorzu Zachodnim i Gdańskim w latach drugiej wojny światowej. Materiały z konferencji naukowej, red. L. Janiszewskiego, Szczecin 1989.
Paczoska A., Dzieci Potulic, [w]: Biuletyn IPN nr 12-1/2003-2004, s. 61-64.
Żywi i martwi o hitlerowskim obozie Potulice 1941 - 1945, red. T. Samselski, Bydgoszcz 1997.
opracował Mariusz Gratkowski - Muzeum Ziemi Krajeńskiej w Nakle nad Notecią
Fot. Archiwum Anny Tomaszewskiej
1. Rodziców zmuszano do pracy poza obozem i pozostawienia dzieci bez opieki.
2. Anna Tomaszewska zd. Bednarek.
Fot. Archiwum Stanisława Kamińskiego
3. Rodzina Kamińskich z Trzeciewnicy.
4. Stanisław Kamiński.
Fot. Mariusz Gratkowski
5. Stanisław Rosada z oryginalnym taboretem z obozu w Lebrechtsdorf.
fot. Instytut Pamięci Narodowej
6. Baraki i ogrodzenie to świat widziany oczami dzieci Potulic.
7. Niemieccy panowie życia i śmierci.
Utwór objęty autorskimi prawami majątkowymi
Licencja CC-BY-NC.