Dzieci Potulic cz. 2 - „Bandenkinder” z Białorusi
W niemieckim obozie Lebrechtsdorf (Potulice) Niemcy dopuścili się szeregu zbrodni na dzieciach - porywaniu w celu prowadzenia eksperymentów pseudomedycznych, przymusowego pobierania krwi i zniemczenia. W sposób szczególny doznały tego dzieci z Białorusi.
W 1943 r. w niemieckim obozie w Potulicach (niem. Lebrechtsdorf) utworzono „Ostjugendbewahrlager Lebrechtsdorf”, co można przetłumaczyć na „obóz przechowania młodzieży wschodu” (z pewnością nie „opieki”). Powstał on dla dzieci rodzin z terenu ZSRR, eksterminowanych lub umieszczonych w obozach koncentracyjnych (za udział w partyzantce lub wspieranie partyzantów). Jednocześnie z powodu strat na frontach postanowiono zniemczać część dzieci, która spełniała wymogi rasowe. Komisarz Rzeszy do spraw Umacniania Niemczyzny Reichsfiihrer SS Heinrich Himmler wydał rozkaz 6.01.1943 r. w sprawie wychowania dzieci „bandytów”, a następnie rozporządzenie 27.07.1943 r., aby kraść dzieci słowiańskie i przekazywać je rodzinom niemieckim. Jednocześnie 13.07.1943 r. w Berlinie wydano rozporządzanie (dokument V-A 3 – nr 198/43) dotyczący dzieci bandytów. Nakazano w nim urządzenie obozu dla dzieci bandytów w wieku 10-16 lat (obóz dla dzieci od 1 do 10 lat urządzić miał von dem Bach-Zalewski). Na tej podstawie utworzono „Ostjugendbewahrlager Lebrechtsdorf”.
Białoruskie „Bandenkinder”
W 1943 r. specjalne oddziały Einsatzkommando 9 (dca SS-Obersturmbannführer dr Friedrich Buchardt) wykonały akcję przeciw partyzantom na terenie dzisiejszej Białorusi (rejon Witebska). W brutalnej akcji mordowano cywilów podejrzanych o pomoc partyzantom, a tysiące osób aresztowano. Rodziny trafiły do KL Auschwitz (wrzesień i październik 1943 r.). – W 1943 r. rozpoczęli wywóz ludności ze strefy partyzanckiej. Mama, mój brat i ja zostaliśmy przywiezieni do Witebska. Podczas przesłuchania powiedziano nam, że Niemcy wiedzą, że trzech braci mojej matki było partyzantami. Jakieś dwa tygodnie później, jako partyzancka rodzina, zostaliśmy załadowani na wagony towarowe. Kiedy przywieziono nas do Auschwitz, następnego dnia zaczęli nadawać numery. Mój to 149829. Ponieważ jego brat miał 15 lat, trafił do jeńców wojennych – informuje Paweł Iwanowicz Andriejew (r. 1931, Chodorowo). Rodzina Eleny Ananiewny Drużyniny (r. 1932, rejon łoźnieński), podobnie jak inne, we wrześniu 1943 r. ukrywały się w lesie przed formacjami karnymi, które prowadziły operacje antypartyzanckie w rejonie łoźnieńskim k. Witebska. Tak to zapamiętała: – Przez cały tydzień ukrywaliśmy się w lesie. W tym celu zbudowano świerkowe chaty leśne. W ciągu dnia byliśmy w domu. Pewnego dnia we wsi otoczyli nas niemieccy żołnierze z owczarkami. Niemcy i Własowcy dokładnie przeszukali moją matkę i znaleźli przy niej pieniądze. Pobili ją, podejrzewając, że były przeznaczone dla partyzantów. W chatach znaleźli naboje, które mój brat zebrał w lesie. Nazwali nas partyzantami i umieścili na liście. Potem kazali ludziom takim jak my wyjść na polanę. Kolumnę popędzono pieszo do Dobromyśla.
Na marginesie warto wspomnieć, że Einsatzkommando 9, dowodzone przez SS-Sturmbannfűhrera Helmuta Bischoffa, działało we wrześniu 1939 r. na terenie powiatu wyrzyskiego i tu dopuściło się pierwszych zbrodni wojennych II wojny światowej.
Piekło KL Auschwitz
W KL Auschwitz po pewnym czasie dzieci w wieku od ok. 1,5 roku do 14 lat odebrano rodzicom. Wielu dorosłych zmarło z powodu nieludzkich warunków lub zostało zamordowanych. – W Auschwitz odebrano mnie matce. To był oczywiście koszmar – wspomina Olga Semenowna Prochorenko (Bubowicz) (r. 1936, Mozgany). Rozdzielenie było brutalne, a część dzieci miała świadomość, że rodzice zginą i widzą ich po raz ostatni w życiu. – Pewnego razu nas wypędzono z baraku i rozkazano dzieciom wziąć się za ręce w pary. Od matek zaczęli wyrywać dzieciaczków. Matki krzyczały, płakały, wyciągały do nas ręce. Płakaliśmy, ale odprowadzano nas coraz dalej i dalej… Tak ja ostatni raz widziałem swoją mamę… Ona pewnie wiedziała, że jeżeli wyprowadzają z baraku, to dla spalenia w komorze. Moja mama tak tam zginęła, zmieniła się w dym – opowiada Piotr Nikołajewicz Isaczenkow (r. 1933, Kurino). – Faszyści zabrali wszystkie dzieci rodzicom. To był okropny obraz: matki nie oddawały dzieci, hitlerowcy je dotkliwie bili, szarpali psami – podkreśla Iwan Wasylewicz Sysojew (r. 1934, Witebsk). – Nadszedł moment, kiedy dzieci zostały oddzielone od matek. Te rzuciły się na Niemców, nie oddając dzieci. Niemcy bili kobiety, dzieci wyrywano siłą. Wszczął się krzyk i płacz. Następnie dzieci wyprowadzono z obozu. Długo czekaliśmy na transport, staliśmy na mrozie, ale transportu nie dano. Zabrano nas z powrotem do baraku. W nocy jedna trzecia dzieci zachorowała i pozostały w Auschwitz – zaświadcza Eugenia Michajłowna Skazeckaja (r. 1930, Chomjakowo rejon witebski). – Pewnego dnia mama pod okiem Niemca wyprowadziła mnie za ogrodzenie, gdzie było już wiele dzieci. Płakała: „Już nigdy was nie zobaczę, zaopiekujcie się sobą, nie rozpaczajcie ...” – dodaje Anna Konstantinowna Boldina (Platonienko) (r. 1932, Ruba rejon witebski). We wspomnieniach przewija się motyw łaźni, po której ostatni raz dzieci widziały rodziców. - Nadszedł dzień, kiedy my, dzieci, zostaliśmy zbudowani i zawiezieni do „łaźni”. Przychodzi mi na myśl duży szary pokój i małe zakratowane okno. I nagle w kracie okna - znajoma twarz. I mój krzyk: „Mamo!”. Ale czyjeś szorstkie ręce odciągają matkę od okna. Nigdy więcej nie miałem zobaczyć mojej matki – opisuje Galina Petrowna Iwanowa (Rosenberg) z Chodorowa. – Raz z „apelu” wysłano nas do łaźni. Żołnierze zabrali matki z dala od dzieci. Krzyki i jęki. Wszyscy rozumieli, że widzieli się ostatni raz – dodaje Ekaterina Efimowna Djatlowicz (r. 1939, Timkowicz rejon kopylski).
„Ostjugendbewahrlager Lebrechtsdorf”
Na początku listopada 1943 r. dzieci w liczbie 542 przesłano do „Ostjugendbewahrlager Lebrechtsdorf”. Wszystkie pochodziły z Obwodu Witebskiego. 5.11.1943 r. W obozie utworzono kwarantannę dla przybyszów z Oświęcimia. Były to dwa baraki dodatkowo otoczone drutem kolczastym. Nikomu nie wolno było się zbliżać do tych dzieci. – Umieszczono nas w długim baraku otoczonym drutem kolczastym. Spaliśmy na podłodze na starych materacach. W dzień skręcano je i kładziono pod ścianą, a w nocy ponownie rozwijano – zapamiętała Eudokia Terentiejewna Zajcewa (r. 1932, Artimowo rejon łozieński). – Umieszczono nas w dwóch drewnianych barakach ogrodzonych drutem kolczastym. Były różne dzieci w wieku do 14 lat. Nazywali nas „bandytami”. Komendant nie lubił chorych i słabych, a warunki były straszne – dodaje Timofiej Jewdokimowicz Karpowicz (Borysowo rejon suraski). Chodziło głównie o cele zdrowotne, gdyż dzieci te były w okropnym stanie, a część z nich uległa chorobom zakaźnym (najczęściej tyfus). Przed przybyciem transportu z KL Auschwitz, do opieki nad dziećmi wybrano kilka kobiet-więźniarek, w tym Janinę Strzelczyk (r. 1920, Kwidzyń). Z relacji Janiny Strzelczyk wynika, że dzieci były chore na świerzb. – Były nieodpowiednio ubrane, a niektóre nawet bez butów – zaświadcza Strzelczyk. Z dziećmi przyjechało kilka kobiet, które wróciły do KL Auschwitz.
Warunki „leczenia” były bardzo złe, o czym w raportach do władz obozu donosił lekarz dr Konkolewski. Ostatecznie w piśmie z 7.04.1944 r. wnioskował o zniesienie uciążliwej kwarantanny. Poinformował w nim, że od 5.11.1943 r. zanotowano 131 wypadków chorób zakaźnych, a zmarło 21 dzieci. Pierwszy zmarł Wasil Raikow (r. 1940) już 7.11.1943 r. Dzieci zapamiętały dobrą opiekę polskiego personelu szpitalnego i troskę polskich pielęgniarek. – Chore dzieci trafiły do szpitala. Dzieci często chorowały. Zaopiekowali się nami Polacy. Byli wśród nich dobrzy ludzie – podkreśla Natalia Michajłowna Karpowa (Borysowa) (r. 1927, Witebsk). – Prawie wszystkich chorych przewieziono do obozu w Potulicach. Tutaj zachorowałam na tyfus. Bardzo mili byli polscy lekarze, a pielęgniarki walczyły o nasze życie – zaświadcza Ludmiła Antonowna Baranowa (Testowa) (r. 1930, Prudniki rejon suraski). – Byłam bardzo chuda. Podczas spaceru straciłam przytomność. Komendant wydał polecenie wysłania mnie do polskiego szpitala. Tam byłam dobrze karmiona przez tydzień, a szczupłość zniknęła – dodaje Elena Ananiewna Drużynina.
Głód i ciężka praca
W Lebrechtsdorf panował głód. – Jedzenia było mało. Na obiad podawano zupę pokrzywową. Na śniadanie i obiad - kubek herbaty i okruchy pieczywa zastępczego – wyjaśnia Eudokia Terentiejewna Zajcewa. – Nawet maluchy rozumiały, że nie ma co jeść, jedliśmy to, co dawali – dodaje Natalia Michajłowna Karpowa. – Karmiono nas tylko śmierdzącą kapustą – zapamiętała Nina Borysowna Korzun (r. 1927, rejon horodecki).
Głód powodował, że dzieci jadły nawet odpadki ze śmietnika. W pobliżu ich baraków znajdowała się kuchnia, a przy niej pojemniki na odpadki. – Na przeciw naszych dziecięcych baraków stała kuchnia niemiecka. Stamtąd zawsze dochodził przepyszny zapach chleba, mięsa, ziemniaków. W oknach pojawiały się wesołe Niemki z tacami – wyjaśnia Nela Grigoriewna Podlesnaja (r. 1932, Maksjutki rejon suraski). Przeszkodę stanowił płot z drutu kolczastego, odgradzający baraki dziecięce od reszty obozu. Trzeba też było uważać na strażników i Jopka, kata dzieci. – Jeśli było to możliwe, wspinaliśmy się po drucie do śmietników, gdzie znaleźliśmy obierki ziemniaków, kawałki owoców, gdzie znajdowaliśmy obierki ziemniaki, ogryzki owoców. Jedliśmy wszystko, co można było włożyć do ust. Kiedy zabierano nas na spacery po lesie, był to raj. Jedliśmy liście lipy i wszystko, co można było włożyć do ust, choćby po to, by uciec od bicza pana Jopka (nigdy się z nim nie rozstawał) – relacjonuje Eugenia Tuszkina (Szukajewa) (r. 1935, Kniażeno rejon rudniański k. Smoleńska). Niestety, wycieczek do lasu było tylko kilka podczas ponad 9-miesięcznego pobytu.
Małych Białorusinów kierowano do prac polowych. Było to 90 starszych dzieci (powyżej 12 roku życia). Brutalnie obchodzono się z nimi. – Wciąż wozili nas, aby rwać buraki z zamarzniętej ziemi. Nam było zimno, kuliliśmy się razem, a naczelnik bił biczem. Nazywał się Siuda – opowiada Lubosza Iwanowna Kapustina (Kurnets) (r. 1931 Drażno rejon suraski). – Wiosną [1944 – dop. aut.] przyjechali i zabrali 15 chłopców, w tym mojego brata Walerię. Zostałam sama. Po jakimś czasie do pracy wybrano 15 dziewczyn, a ja znalazłem się wśród nich. Pracowaliśmy od rana na polach, odchwaszczaliśmy, zbieraliśmy nasiona mniszka. Nie mieliśmy ubrań na zmianę, nie mieliśmy też wyjściowych. Latem było jeszcze nieźle, ale gdy zrobiło się zimno, zupełnie przemarzliśmy w szarych sukienkach i bluzkach, na nogach - drewniane klocki [drewniaki – dop. aut]. Szczególnie trudno było kopać ziemniaki: odmierzaliśmy powierzchnię dla każdej osoby i musieliśmy nadążać za koparką do ziemniaków, a kiedy jeszcze padał deszcz, kosze były dla nas za ciężkie – opowiada Ludmiła Kiriłowna Melnikowa (r. 1932).
Bicie i poniżanie
Bicie dzieci było na porządku dziennym. Trudno się temu dziwić, skoro ich „opiekunem” był sadystyczny Wojciech Jopek (Kinder Kapo). Człowiek ten wyrzekł się polskiej narodowości, podpisał Volkslistę i wiernie służył niemieckim panom. – Byliśmy źle traktowani przez kulawego pana Jopaka. Za karę kładł dzieci na krześle brzuchami do dołu i pałką bił do krwi – zaświadcza Walentyna Jewdokimowna Karpowicz (Wołkowa) (r. 1936, Kruczki rejon suraski). – Wkrótce w obozie zginął mój brat, który miał 3 lata. Dostałem też duru brzusznego. Za to, że nie mogłem iść do pracy, komendant dotkliwie pobił mnie batem. Tył stał się czarny. Jako beznadziejny przypadek trafiłam do baraku dla umierających. Ale przeżyłam i wróciłam do baraku – mówi Eudokia Terentiejewna Zajcewa. Dzieci bito za „nieregulaminowe” dożywianie. Konstantin Semenowicz Żagolkin (r.1938, Stawy rejon suraski) przeżył tylko dzięki pomocy starszych braci, którzy przemycali do baraku żywność. – Karmili mnie, potem przynosili marchewki, potem buraki. Za to, jeśli złapali, było się surowo karanym. Stało się na środku baraku przez 1,5–2 godziny z podniesionymi rękami i marchewką. Sam pamiętam kilka przypadków – opowiada. Jako 6-latek „podpadł” władzom obozowym zbytnią ciekawością. – Jakiś samochód zatrzymał się w pobliżu koszar, a ja byłem ciekawy, podszedłem i dotknąłem reflektora. Złapali mnie i zabrali na przywództwo [do komendanta obozu lub Kinder kapo Jopka – dop. aut.]. Wysiekli pokrzywami – wyjaśnia Konstantin Semenowicz Żagolkin.
Jak zauważa prof. Jastrzębski, takie postępowanie według niemieckich katów, i ich służalczych współpracowników spośród kapo, było logiczne. – Surowość reżimu, który utrzymywał wśród dzieci Jopek miała skłonić dzieci do uległości. Miała im wykazać bezowocność jakiegokolwiek oporu i doprowadzić do stanu zobojętnienia, w którym gaśnie przywiązanie do rodziny, narodu, ojczyzny.
Pchły, wszy i pluskwy
W potulickim obozie zmorą dla wszystkich więźniów były pasożyty, szczególnie pchły i pluskwy, a w okresie cieplejszym także wszy. Lekarz obozowy Konkolewski w raporcie tak opisał ten problem: – Kiedyś dla sprawdzenia stanu zapchlenia zrobiłem taki eksperyment, że przeszedłem tam i z powrotem, tylko przez jedną z sal bez zatrzymania się, a po przyjściu do pokoju, w którym mieszkałem wraz z jeszcze jednym lekarzem, przeliczyłem w ubraniu pchły, które mnie obskoczyły i naliczyłem ich 38.
W niewiele wspomnieniach dzieci opisało uciążliwości związane z walką z pasożytami. – W naszych łóżkach roiło się mnóstwo pcheł. Nie było zbawienia ani nocą, ani dniem. Owady dosłownie nas gryzły. Można je było zbierać garściami – wspomina Nela Grigoriewna Podlesnaja (r. 1932, Maksjutki rejon suraski). Większość byłych więźniów we wspomnieniach skupia się bardziej na opisywaniu głodu, eksperymentów medycznych i przymusowym pobieraniu krwi. Z pewnością jednak pasożyty dokuczały dzieciom.
Opór dzieci
Pomimo nieludzkich warunków i terroru białoruskie dzieci zachowały wewnętrzną siłę i nie poddały się upodleniu i jak tylko mogły sprzeciwiały się oprawcom. Tak podsumowała to Nela Grigoriewna Podlesnaja we wspomnieniach: – Opieraliśmy się najlepiej jak potrafiliśmy niemieckiemu porządkowi narzuconemu przez nazistów. Śpiewaliśmy nasze sowieckie pieśni, rosyjskie ludowe, one pomogły nam przetrwać. Pod groźbą śmierci śpiewaliśmy „Świętą wojnę”, „Moskwa majowa”, przepisywaliśmy teksty pieśni, chowaliśmy w materacach. To było nasze wyzwanie dla katów, chociaż za jakikolwiek przestępstwo groziła nam śmierć.
Dzieci potrafiły zrobić swoim oprawcom piskusa. – Pewnego razu przed przybyciem jakiejś ważnej niemieckiej komisji do Potulicach chłopaki złapali pustą butelkę i napełnili ją po brzegi pasożytami. Cały wieczór uśmiechali się tajemniczo, szepcząc konspiracyjnie. A gdy następnego dnia członkowie komisji pojawili się w barakach, wytoczyli w ich stronę butelkę pcheł. Tutaj, mówią, jest nasz dar. Co się tutaj zaczęło! – twierdzi Nela Grigoriewna Podlesnaja.
Selekcja rasowa
W „Ostjugendbewahrlager Lebrechtsdorf” białoruskie dzieci poddawano różnym zabiegom medycznym i badaniom pseudonaukowym. W myśl obłąkańczej tezy ideologów rasowych, pokroju Bormanna i Himmlera, poszukiwano dzieci posiadające specyficzne cechy fizyczne, uznane za typowe dla rasy nordyckiej. W tym celu do Lebrechtsdorf przyjeżdżali różnego rodzaju specjaliści ds. rasy i badali dzieci. Wg białoruskich badaczy dziejów (Aleksandrenko, Kozak, Kuźmiczewa) z potulickiego obozu naziści zrobili laboratorium eksperymentalne. – Dlatego tutaj często przeprowadzano filtracje dzieci w wieku od 6 do 10 lat dla wyboru „pełnowartościowych” i „niepełnowartościowych” według składu krwi. Raz w miesiącu w obozie Potulickim dzieci „przedstawiali” członkom okręgowej komisji okręgowo-biologicznej i medycznej. Mierzono czoło, nos, odległości pomiędzy kątami podbródka, obmacywano czaszkę, szkicowano profil, opisywała się forma uszy, porównywano długość i szerokość twarzy, sprawdzano chód, obserwowano pod lupą strukturę włosa… Członkowie komisji decydowali o ich losie. Od tego, jaki będzie wystawiony paszport oceny rasowej, zależało dalsze życie dziecka – ustalili na podstawie wspomnień byłych więźniów-dzieci. Tezę tę potwierdzają wyniki badań prof. Jastrzębskiego. Z tych ustaleń wynika, że w obozie Potulitz/Lebrechtsdorf systematycznie prowadzono selekcje rasowe. W okresie od sierpnia 1941 r. do połowy marca 1943 r. wytypowano 663 osoby, które wysłano do Litzmanstadt w celu zniemczenia. Zdaniem prof. Jastrzębskiego, również dzieci białoruskie poddano procesowi zniemczania, o czym m.in. świadczy fakt, że z Lebrechtsdorf wywieziono tylko 433 dzieci białoruskie. Przyjechało 542 a zmarło 39. Proces germanizacji dotyczył dzieci rożnej narodowości i nie tylko grupy przywiezionej z KL Auschwitz do Lebrechtsdorf. W sierpniu 1944 r. rozpoczęto zwalnianie dzieci z obozu, z których część trafiła do rodzin niemieckich, co poświadczają zachowane dokumenty obozowe.
Eksperymenty pseudomedyczne
O ile badania rasowe nie były szczególnie uciążliwe, czy niebezpieczne dla zdrowia i życia dzieci, to utratą zdrowia, kalectwem a nawet śmiercią kończyły się eksperymenty pseudomedyczne. Dzieci były traktowane jak przysłowiowe króliki doświadczalne. Otrzymywały regularnie zastrzyki, po których występowały często bardzo uciążliwe skutki uboczne. Wg lekarza Konkolewskiego, dzieciom aplikowano szczepionki przeciw chorobom zakaźnym. Te wykonywane są jednak jako pojedyncze iniekcje, a dzieci wspominają o permanentnych zabiegach. – Robili zastrzyki w szyję, głowę, brzuch – twierdzą siostry Anna (r. 1936) i Ludmiła Baranowa. – Prawie codziennie przyjmowano nas na zastrzyki. Byliśmy nimi wypchani. Bolesne, trudne do zniesienia dla dzieci zastrzyki powodowały różnego rodzaju komplikacje. Puchnięcie powiek, obrzęk klatki piersiowej, wzrost temperatury, zaczęły się wymioty. Do umierających z głodu i chorób doszli ci, którzy umierali w wyniku eksperymentów – podkreśla Maria Aleksandrowna Batenko (r. 1935 r., Kozłowicze rejon horodecki). – Przeprowadzono tu na nas kilka eksperymentów. Po zastrzykach na ciele pojawiły się straszne wrzody – dodaje Maria Pawłowna Własenko (r. 1930, Chodorowo rejon suraski). – Codziennie robili zastrzyki i od nich robiło się źle ze wzrokiem. W klatkę piersiową wstrzykiwali mi jakiś płyn, od niego powstawały guzy, podnosiła się temperatura i pojawiły się ropnie – zaświadcza Aleksander Stepanowicz Nestorenko, (r. 1931 Michałkowo rejon witebski).
Ponadto dzieci wspominają o zakrapianiu oczu, które powodowało przejściowe kłopoty ze wzrokiem, trwające kilka dni. – Po tym, jak zakraplali oczy, nie mogliśmy ich otworzyć przez kilka dni. Leżeliśmy na podłodze jak ślepe kocięta. Nawet gdy przynieśli obiad, my, biorąc łyżkę, nie widzieliśmy, co jest na naszym talerzu – mówi Sofia Nikiforowna Areszenkowa (r. 1930, Witebsk). Wg jednego ze świadectw, Niemcy mieli nawet filmować eksperymenty na dzieciach: – Pobierali od nas krew, robili zastrzyki, mierzyli temperaturę, nakładali maści i bandaże na zadrapania. Następnego dnia wszystko to zostało sfilmowane i ponownie powtórzono eksperymenty. Pamiętam: zakrapiali oczy, a potem trzeba było spojrzeć na żarówkę – twierdzi Paweł IwanowiczAndriejew (r. 1931, Chodorowo rejon suraski).
Krew dla niemieckich żołnierzy
Jednak największą podłością wobec tych dzieci, było uczynienie z nich niewolniczych dawców krwi. Niemal wszyscy białoruscy byli więźniowie-dzieci z Lebrechtsdorf poświadczają, że pobierano im bardzo często krew. W efekcie stwarzało to zagrożenie dla zdrowia i życia dzieci. – Od wszystkich pobrano krew dla niemieckich rannych żołnierzy, leczonych w szpitalu wojskowym – twierdzi Zachary Zacharowicz Tarasewicz (r. 1934, Lesiny rejon uszacki). Wg Tarasewicza dzieci nie były zmuszane do pracy, a nawet jako dawcy były karmione bułeczkami i słodką galaretką. Jednak intensywność pobierania krwi była tak duża, że zemdlały, a niektóre umarły. – Po wszystkich kontrolach i badaniach byłam dawcą. Zabrano nas do innego baraku i tam pobrali tyle krwi, ile potrzebowali. Krew brali często. Na mojej prawej ręce na zawsze pozostały ślady mocnego roztworu manganu, który został nałożony po pobraniu krwi. Nie uważali za konieczne tracić na nas spirytusu [do odkażania – dop. aut.]. Wielu straciło przytomność, nie mogło się ruszyć, a potem nas zabrali: żywych - do baraków, a zmarłych - w inne miejsce – relacjonuje Eugenia Nikołajewna Tuszkina (Szukajewa) (r. 1935). Jako dzieci zapamiętali smak marchewki, którą otrzymywali po zabraniu im krwi. – Po pobraniu krwi po całym ciele rozprzestrzeniło się uczucie lekkości, unoszącej się w górę. Ale nie mogliśmy samodzielnie chodzić. Prowadzono nas za ramiona do „stuby” lub kładziono na noszach. Następnie każdemu podano duże marchewki. Zaczęliśmy żuć i od razu zasnęliśmy – wspomina Walentyna Anufriewna Szemelewa (Lebiediewa) (r. 1932, Trzy Niwki rejon witebski). – Pamiętam, jak wisiał tam ogromne prześcieradło, w którym wycięto dziurę. W to wsuwało się rękę i tam już wzięli tyle krwi, ile potrzebowali. Po tym przynosili dzieci do łóżka, dawali szklankę gorącej herbaty i marchewki. To był największy prezent w tamtym czasie – dodaje Walentyna Jewdokimowna Karpowicz.
Wg białoruskich badaczy w Lebrechtsdorf utworzono dość dużą grupę dzieci-dawców. – Wszystkie one miały jasne oczy i włosy. Faszystom było potrzebne dużo dziecięcej krwi, tym bardziej, że niedaleko znajdował się niemiecki szpital. Krew u dzieci pobierali także we wcześniejszych obozach. Ale tam robiono to sporadycznie, od czasu do czasu. Tutaj natomiast w Potulicach dziecięco dawstwo stało się normą. Ich budzono w nocy i kolumną prowadzono „na krew”. Pobierano ją wbrew przyjętym normom nie jeden raz, a kilka razy miesięcznie – ustalili Aleksandrenko, Kozak i Kuźmiczewa. Częstotliwość poboru krwi była porażająca. – Krew ode mnie pobierano 15 razy. Po wyzwoleniu w ciągu sześciu miesięcy leżałam w specjalistycznych lecznicach w Kijowie. Ceną ogromnych wysiłków lekarze zdołali uratować mi wzrok – twierdzi Eugeniusz Grigorewicz Klimowicz (r. 1936). – Żyły były pokłute. Krew brano to z jednej, do z drugiej ręki. Pomyśleć tylko: 18 razy cedzono, wysysano ze mnie krew – wylicza Wasyli Stepanowicz Meljaczenko (r. 1929, Witebsk).
Szpital wojskowy znajdował się niedaleko – w Nakle nad Notecią, w budynku obecnej Szkoły Podstawowej nr 2 (ul. Bydgoska). Tam trafiali ranni niemieccy żołnierze. – Niemcy po wkroczeniu do Nakła przeznaczyli szkołę podstawową na szpital wojskowy – czytamy we wspomnieniach Mariana Pufala (r. 1929, Nakło), młodzieżowego członkak obwodu Bydgoszcz Pomorskiej Okręgowej Delegatury Rządu na Kraj.
Wyjazd do Litzmanstadt
Wg ustaleń prof. Jastrzębskiego w Lebrechtsdorf zmarło 39 białoruskich dzieci. 3.08.1944 r. dzieci wywieziono z obozu do Nakła, na dworzec kolejowy. Było ich jednak tylko 433. Co stało się z resztą? Wg ustaleń badaczy prof. Włodzimierza Jastrzębskiego i dziennikarza Edmunda Polaka część przydzielono rodzinom niemieckim w celu zgermanizowania. Z relacji świadków wynika, że część pozostała na robotach przymusowych w okolicach Nakła nad Notecią i Bydgoszczy i tam doczekały wyzwolenia przez Armię Czerwoną, jak np. Ludmiła Kiriłowna Melnikowa (r. 1932): – Mieliśmy zostać wysłani do obozu, ale rozpoczęła się ofensywa naszych wojsk, a pan nie miał dla nas czasu. Pan załadował, co mógł, i wyjechał ze swoim wspólnikiem. Polacy nie mogli się z nami komunikować, a gdy pan odjechał, Polacy przynieśli nam kawałek bekonu, mąki, a my zrobiliśmy sobie zupę i zjedliśmy do syta. Dziewczyny znalazły flagę, wyrzeźbiły faszystowski znak i zaczęły pisać: „Niech żyje Armia Radziecka!”. Z powodu zaciętych walk dopiero druga fala czerwonoarmistów wyzwoliła białoruskie dziewczynki. Nikołaj Daniłowicz Oreszenko (r. 1934) był w grupie około 30 chłopców, skierowanych wiosną 1944 r. do pracy w niemieckim majątku pod Bydgoszczą, skąd został zwolniony w styczniu 1945 roku.
We wspomnieniach z dziecięcych lat pozostał obraz przyrody otaczającej obóz. – Obóz w Potulicach znajdował się w dość pięknym miejscu - w pobliżu był gęsty las. Ale jak to piękno kontrastowało z naszym życiem! – komentuje Nikołaj Michajłowicz Jakowlew (r. 1932, Bujewo rejon witebski).
Białorusini z Nakła trafili do obozu w Łodzi (Litzmannstadt). Ocaleli, dzięki szybkiemu atakowi Czerwonej Armii i trafili do Kijowa. Jednym z ocalonych był Leonid Jegorowicz Gawrilenko z Jarosławia. Jego ojciec był partyzantem i zginął pod Kalininem. Wyzwolenia doczekał się w Łodzi. – Wtedy nas, grupę 250 dzieci radzieckich, repatriowano do Kijowa i porozdawano do domów dziecka. Było to 25.03.1945 r.
Wiele z tych dzieci zostało sierotami. – Ciężko zachorowała moja mama i została spalona. Powiedziała nam to Barbara Żagolkina, która sama przebywała w tym samym obozie koncentracyjnym ze swoimi pięcioma synami – zaświadcza Nina Timofiejewna Dubrowa (Żagolkina) (r. 1935, Stawy rejon suraski)
Dalsze transporty do Lebrechtsdorf
Do potulickiego obozu trafiło jednak znacznie więcej dzieci białoruskich. Szpital w „Ostjugendbewahrlager Lebrechtsdorf” pełnił pomocniczą rolę dla dużych obozów: Litzmannstadt (Łódź) i Auschwitz (Oświęcim), aż do początku 1945 r. Ze względu na braki w dokumentacji (Niemcy niszczyli je w czasie ewakuacji) trudno ustalić dokładną liczbę. Może to być kilkanaście lub kilkadziesiąt osób na przestrzeni 1944 i pocz. 1945 roku. Wśród nich była Nina Borysowna Korzun (r. 1927, rejon horodecki). Tak opisała pobyt w Lebrechtsdorf: – Tam znowu zaczęli robić zastrzyki i pobierać krew. Trzymali nas pod strażą i za płotem, spaliśmy w barakach na podłodze na materacach, które były w fatalnym stanie. Karmiono nas tylko śmierdzącą kapustą. W styczniu 1944 roku z Oświęcimia przywieziono rodzeństwo Dudkin: Fiodora, Aleksandra i Marię. – Aleksander zachorował i został w obozie, a Fiodor i ja zostaliśmy wysłani do Konstantynowa – relacjonuje Maria Charitonowna Adriejewa (Dudkin) (r. 1934, Połock). Tego roku do Lebrechtsdorf trafiła także Katarzyna Wiktorowna Lipinskaja (r. 1927, Antunowo rejon suraski), której siostra Stasia zginęła w Auschwitz. – Siostra choć chuda, ale ona mnie ścisnęła, przycisnęła (do siebie) i nie puszczała. Więc ją policyjnymi pałkami (billi). Siostra krzyczała: „Nie wpuszczę cię!” Oni: „Ona może nadal żyć, ale ty na pewno umrzesz”. Siostra została tam na zawsze – opisała we wspomnieniach. Okoliczności wskazują, że jako chore dziecko, Katarzyna Wiktorowna była przesłana do szpitala w „Ostjugendbewahrlager Lebrechtsdorf”. Tam musiała zapracować na leczenie „fundowane” przez III Rzeszę Niemiecką. – W Potulicach pracowaliśmy w polu. Rano wypędzali nas – i tak do wieczora. Karmiono nas zupą i kromką chleba. Zimą byliśmy w kombinacie cienkich tkanin [zakłady kuśnierskie Schultza – dop. aut]. Majster mówił, że nas uwolnią: „Trzymaj się, zostaniesz uwolniony”. Zawsze prosił, aby dobrze pracować. Tego Niemcy pilnowali – zanotowała Lipinskaja.
Sprawa Basi
W latach 60. XX w. wielu Polaków śledziło losy dziennikarskiego śledztwa Edmunda Polaka z „Expressu Wieczornego”, który poświęcił dwa i pół roku, aby ustalić kim jest jedno z dzieci ocalonych z niemieckiego obozu Lebrechtsdorf. Dziewczynka miała kilka miesięcy, gdy trafiła z KL Auschwitz do Lebrechtsdorf. Po wojnie zaadoptowała ją polska rodzina. Okazało się, że była Białorusinką. W 1943 r. w wyniku niemieckich działań represyjnych Fiedora Ustinowa Kulik, mieszkanka Meniutiewa rejon miński, będąc w ciąży, udała się w rejon Sienna i została aresztowana. Cudem przeżyła egzekucję grupy ok. 40 osób, uznanych za pomocników partyzantów. W drodze do rodzinnej wsi ponownie została aresztowana i trafiła w ręce Gestapo. W Witebsku przekazano ją do dyspozycji Einsatzkommando 9 i poddano torturom. Na przełomie sierpnia i września 1943 r. setki osób, w tym Fiedorę Ustinowa Kulik wywieziono pociągiem do KL Auschwitz. 27.04.1944 r. kobieta urodziła bliźnięta: chłopca i dziewczynkę. Matka nadała im imiona: Katia (na cześć katiuszy – rakietowej broni stosowanej przez Armię Czerwoną) i Wania. Dziećmi zajął się znany zbrodniarz dr Joseph Mengele, który przeprowadzał na bliźniakach pseudonaukowe eksperymenty. Matka po porodzie zmarła. Szybko też zmarł Witia. Zanim personel szpitala zorientował się, że chłopiec nie żyje, upłynęło już dużo czasu i nie było sensu dokonywać sekcji zwłok. Śmierć brata paradoksalnie uratowała jej życie. Mengele nie mógł już prowadzić swoich zbrodniczych badań, a te polegały na uśmiercaniu obydwojga dzieci i dokonywaniu sekcji zwłok. Szczęśliwie dla Katii okazało się, że ma cechy rasy „panów” i przeznaczono ją do zniemczenia. 17.09.1944 r. Katię i syna Polki z Zamojszczyzny o imieniu Tadeusz przewieziono do Łodzi, do dyspozycji Urzędu ds. Rasy. Dzieci zachorowały i w celach leczenia wysłano je do Potulic. Trafiły tam 11 lub 14.01.1945 r. Zajęły się nimi pielęgniarki i starsze dzieci, które nadały dziewczynce imię Basia. Karmiła ją kobieta-więźniarka, która miała dziecko w wieku Basi. Po ucieczce niemieckich i ukraińskich strażników obozu (20.01.1945 r.) dziećmi zaopiekowali się więźniowie, a potem Czerwony Krzyż. Na początku marca 1945 r. Basię i Tadeusza przewieziono do Będzina. Inne dzieci zostały odebrane przez swoich rodziców, ale ta dwójka nie. Basię zaadoptowali Bolesław i Władysława Wesołowscy. Po latach Basia spotkała się z siostrą z Białorusi.
Podsumowanie
Niemieccy okupanci okrutnie traktowali „podludzi”, nie oszczędzając nawet dzieci. Więzienie nawet niemowląt w obozach (bez wyroku, bo żadnego przestępstwa nie popełniły), morzenie głodem, bicie i poniżanie, zmuszanie nawet 12-latków do prac polowych, wykonywanie nieludzkich eksperymentów medycznych, przymusowy pobór krwi w wymiarze urągającym wszelkim normom medycznym, mordowanie i porywanie w celu zniemczenia – to długa lista zbrodni wojennych, słusznie określanych mianem „Największej zbrodni”. Niestety, tylko nielicznych sprawców tych odrażających czynów dosięgła sprawiedliwość.
BIBLIOGRAFIA
Dokumenty
Dokument V-A 3 – nr 198/43 Berlin 13.07.1943 r., Archiwum GKBZH – przegląd akt normatywnych i inicjatyw.
Rozkaz Himmlera z 6.01.1943 r. w sprawie wychowania dzieci „bandytów”, Archiwum GKBZH nr 963 Z/638 Dc.
Wetzel E., Hecht G., Uwagi w Sprawie Generalnego Planu Wschodniego Reichsführera SS, [w:] Biuletyn GKBZHwP, t. V, 1949 r.
Dokumenty
Dokument V-A 3 – nr 198/43 Berlin 13.07.1943 r., Archiwum GKBZH – przegląd akt normatywnych i inicjatyw.
Rozkaz Himmlera z 6.01.1943 r. w sprawie wychowania dzieci „bandytów”, Archiwum GKBZH nr 963 Z/638 Dc.
Wetzel E., Hecht G., Uwagi w Sprawie Generalnego Planu Wschodniego Reichsführera SS, [w:] Biuletyn GKBZHwP, t. V, 1949 r.
Wspomnienia
Алимова Е., Дорога в Освенцим и обратно: бывшая узница Освенцима делится воспоминаниями, „www.vitvesti.by”, <https://vitvesti.by/k-70-letiyu-osvobozhdeniya-belarusi/doroga-v-osventcim.html>, dostęp 9.02.2021 r.
Борисова А.В., Козак К.И., Стучинская Г.Л., Лагерь смерти Oсвенцим: живые свидетельства Беларуси, Минск 2012.
Fundacja Generał Elżbiety Zawackiej - akta osobowe: Marian Pufal.
Исаченков П. Н., „www.sobaka.ru”, <https://www.sobaka.ru/chlb/city/portrety/90457>, dostęp 9.02.2021.
Konkolewski L., Zeznanie świadka o obozie przesiedleńczym w Potulicach, [w]: Biuletyn GKBZHwP, t. XII, Warszawa 1960.
Opracowania
Детство войны 1941-1945 гг. живые свидетельства Беларуси, Составители: Л.А. Александренко, К.И. Козак, Т.А. Кузьмичева. – Минск 2011.
Gładysiak Ł, Jednostki specjalnego przeznaczenia niemieckiej Służby Bezpieczeństwa podczas działań wojennych na froncie wschodnim w latach 1941 – 1945, praca doktorska, Poznań 2012.
Jastrzębski Wł., Potulice: hitlerowski obóz przesiedleń i pracy (luty 1941 - styczeń 1945), Bydgoszcz 1967.
Jastrzębski Wł., Jaszowski T., Potulice oskarżają, Bydgoszcz 1968 r.
Paczoska A., Dzieci Potulic, [w]: Biuletyn IPN nr 12-1/2003-2004, s. 61-64.
Polak E., Kim jesteś, Basiu?, Kraków 1974.
opracował Mariusz Gratkowski
Muzeum Ziemi Krajeńskiej w Nakle nad Notecią
Fot. Instytut Pamięci Narodowej
1. Widok ogólny obozu Lebrechtsdorf.
2. Ciężarówkami przewożono dzieci z dworca kolejowego do obozu i z powrotem.
3. Kaplica w Potulicach przerobiona na magazyn obozowy.
4. Baraki dziecięce od reszty obozu odgrodzono dodatkowym płotem.
5. Wyjście do lasu dla dzieci było niemal rajem.
6. Zapotrzebowanie na środki czystości dla dzieci w kwietnia 1944 r.
7. Osoby odpowiedzialne za los więźniów.
Fot. Muzeum Ziemi Krajeńskiej w Nakle
8. Szpital wojskowy w Nakle, obecnie SP nr 2 w Nakle.
Fot. Mariusz Gratkowski
9. Na cmentarzu w Potulicach spoczywa 39 dzieci białoruskich.
10. Dla najmłodszych Niemcy nie mieli litości.
11. Potulicki dąb, niemy świadek tragedii dzieci.
Utwór objęty autorskimi prawami majątkowymi
Licencja CC-BY-NC.