Dzieci Potulic cz. 3 – porywanie w celu zniemczenia
Niemiecki obóz w Potulicach zapisał się nie tylko jako miejsce cierpienia tysięcy dzieci, z których zmarło co najmniej 767, ale był także placówką zniemczania dzieci słowiańskich. Niemcy uprawiali kidnaping, aby zrekompensować sobie straty biologiczne, spowodowane działaniami wojennymi. Taki los miał spotkać m.in. dzieci z Zagłębia Dąbrowskiego, które trafiły do Potulic.
Badacze dziejów niemieckiego obozu Lebrechtsdorf prof. Włodzimierz Jastrzębski oraz dr hab. Tadeusz Jaszowski porywanie dzieci w celu zniemczania nazwali „Największą zbrodnią”. Wg szacunków Pełnomocnika Rządu Polskiego ds. Rewindykacji Dzieci Polskich, Romana Zbigniewa Hrabara Niemcy ukradli minimum 200 tys. dzieci. Zbrodniczy proceder Niemcy prowadzi m.in. w obozie Lebrechtsdorf.
Zbrodnicza ideologia
W myśl narodowo-socjalistycznej ideologii naród niemiecki przewyższał inne narody i jako „nadludzie” miał prawo rządzić „podludźmi”. Ogromną rolę odgrywała kwesta rasowa. Wg Adolfa Hitlera Niemcy, jako przedstawiciele rasy nordyckiej, stanowili najwyższą „rasę panów” i jako jedyna rzekomo tworzyła kulturę. Reszta była bądź nosicielami kultury (np. Francuzi, Anglicy), a inne rasy jak Słowianie byli barbarzyńcami. Z czasem tezy rasowe stały się oficjalną nauką w III Rzeszy Niemieckiej.
Na początku wojny władze III Rzeszy Niemieckiej nieco zmodyfikowały podejście do sprawy. Zdawano sobie sprawę, że naród niemiecki jest zbyt nieliczny, aby dominować w całej Europie. Stąd w pewnych kręgach zrodził się pomysł kradzieży dzieci i ich germanizacji, uczynienia z nich „janczarów XX wieku” (określenie R.Z. Hrabara).
Choć Hitler był przeciwny przyjmowaniu do narodu niemieckiego osób innej rasy, to ostatecznie zwyciężyła idea zniemczania najmłodszych członków innych narodów, o ile spełniały pseudonaukowe wymogi rasowe. Twórcą planów germanizacji prawdopodobnie był Urząd dla Spraw Rasowo-Politycznych NSDAP (Rassenpolitisches Amt der NSDAP). Wielkim zwolennikiem tej idei był zastępca Hitlera – Reichsfiihrer SS Heinrich Himmler, który od 7.10.1939 r. był Komisarzem Rzeszy do spraw Umacniania Niemczyzny i stał na czele Komisariatu Rzeszy ds. Umacniania Niemczyzny. 25.11.1939 r. Himmler otrzymał dokument opracowany w Rassenpolitisches Amt der NSDAP pt. „Sprawa traktowania ludności byłych polskich obszarów z rasowo-politycznego punktu widzenia”. W nim cały rozdział poświęcono nt. zniemczania dzieci polskich.
Zniemczanie dzieci polskich
Himmler rozwinął ideę zniemczania dzieci polskich w dokumencie z 15.05.1940 r. pt. „Kilka myśli o traktowaniu obcoplemiennych na wschodzie”. Zakładał, że co roku odbywać się będzie selekcja dzieci w wieku 6-10 lat. Dzieci wartościowe rasowo wywiezione będą do Rzeszy, gdzie po zmianie nazwiska każe dziecko zostałoby Niemcem. Wg Himmlera w ciągu 10 lat na terenie Polski pozostałaby tylko ludność rasowo bezwartościowa – siła robocza dla Niemców. Plany te zaaprobował Adolf Hitler 20.06.1940 r., w obecności ministra Lammersa. Nakazał kilka egzemplarzy, jako tajne dokumenty, wysłać: wyższym organom SS, naczelnikom Okręgów Rzeszy wschodnich i generalnemu gubernatorowi. Himmler podczas różnych przemówień podkreślał potrzebę „przenarodowienia” dzieci, tym pilniej, im bardziej rosły straty na frontach. Podczas przemówienia wygłoszonego 14.10.1943 r. w Bad Schachen. wprost stwierdził: – choćbyśmy mieli dzieci te zabrać albo kraść.
Na ziemiach polskich w kwestii niemczenia dzieci można wyróżnić dwa okresy. I okres trwał do połowy 1941 r. i generalnie dotyczył osób pochodzenia niemieckiego („powrotne zniemczenie”) lub mające przodków niemieckich. W przypadku ziem wcielonych do Rzeszy (Pomorze, Krajna, Wielkopolska, Śląsk) sprawa była prostsza. Zamierzano zgermanizować całą ludność (Volkslista), a opornych usunąć na inne tereny lub wysłać w zaświaty. 9.11.1940 r. Himmler – szef Głównego Urzędu Rasy i Osadnictwa SS zarządził selekcję polskich rodów, nadających się do zniemczenia. Reskrypt przewidywał przeprowadzanie wstępnej selekcji (Vorauslese) w ramach Centrali Przesiedleńczej przez funkcjonariuszy Głównego Urzędu Rasy i Osadnictwa SS. Osoby uznane za przypuszczalnie nadające się do zniemczenia przekazywano Urzędowi Rasy i Osadnictwa SS celem dokonania ścisłej selekcji (Feinauslese). W przypadku pozytywnego rozstrzygnięcia osoby stawały się Niemcami. Polacy nienadający się do zniemczenia powracali do dyspozycji Centrali Przesiedleńczej i mieli być wysyłani do GG.
II okres – od drugiej połowy 1941 r. (po agresji na Związek Radziecki) był to już rabunek dzieci. Zarządzenie nr 67/I Głównego Urzędu Rzeszy ds. Umocnienia Niemczyzny z 19 lutego 1942 r. stało się podstawą dla administracji do prowadzenia zniemczania polskich dzieci. Zalecano w nim: – Dzieci uznane za posiadające krew wartościową dla niemieckości winny zostać zniemczone.
Zadania realizowało kilka instytucji. Rozporządzenia wykonawcze wydawały: Główny Urząd Rasy i Osadnictwa SS (RuSHA), „Volksdeutsche Mittelstelle” (VoMi), NSDAP. Instytucjami wykonawczymi polityki były: Lebensborn e.V., Deutsche Heimschulen, Nationalsozialistische-Wolkswohlfahrt e.V. (NSV), Kinderlandverschickung (KLV), Erweiterie Kinderlandverschickung (EKLV), Gauselbstverwaltung, a w GG – urzędy Kreishauptmanna. Do tego były jeszcze instytucje, które współpracowały w procesie zniemczenia polskich dzieci: Jugendamt, Fuersorgeamt (opieka społeczna), Reichsadopionsstelle, Centrala Przesiedleńcza (UWZ), sądy, Arbeitsamt (urzędy pracy), Gesundheitsamt (urząd zdrowia) i Gestapo.
Selekcje rasowe w Potulicach
W potulickim obozie systematycznie prowadzono selekcje rasowe, w ramach akcji wysiedleńczej, na podstawie rozporządzenia Himmlera nr 17/II z 9.05.1940 r. W celu realizacji tego zadania 3.02.1941 r. Centrala Przesiedleńcza w Gdańsku, której podlegał obóz w Potulicach, zawarła umowę z szefem oddziału łódzkiego Głównego Urzędu Rasy i Osadnictwa SS, na mocy której eksperci z Centrali systematycznie przeprowadzali wstępne selekcje w Potulicach. W okresie 1.08.1941 r. – 15.03.1943 r. z Potulic do obozu zniemczania w Łodzi wysłano 663 osoby. W późniejszym okresie, gdy charakter obozu zmienił się na karny i wychowawczy, zmalała liczba osób kierowanych na selekcje ścisłe. Selekcje miały upokarzający charakter. – Ja byłem jasnym blondynem i miałem niebieskie oczy. Brat tak samo. Niemcy szukali takich do swojej rasy. Kilkakrotnie nago stawaliśmy przed komisją w obozie. Chcieli, abyśmy zostali volksdeutschami. Obiecywali, że trafimy pod Łódź i będziemy mieli lepsze warunki. Badali nam głowy, oczy, to było straszne. Pamiętam jeden szczegół. Podczas jednego z badań zacząłem się kręcić. Uderzył mnie chyba ołówkiem, to do dzisiaj mam bliznę na uchu – opowiada Stanisław Kamiński (r. 1933 z Trzeciewnicy).
Na terenie Okręgu Gdańsk-Prusy Zachodnie w pierwszej kolejności realizowano selekcję narodowościową. W potulickim obozie istniała w tym celu komórka Służby Bezpieczeństwa (SD) – Sonderrefrat, która podlegała centrali w Gdańsku. Do końca stycznia 1943 r. z Lebrechtsdorf wywieziono do obozu zniemczenia 137 rodzin polskich. W tym czasie członkowie Sonderrefratu przeprowadzili 1474 przesłuchania. W okresie 1.06.1941 – 15.03.1943 wytypowano 1100 osób do zniemczenia.
Lebrechtsdorf obozem dla dzieci
Z czasem, gdy rosły straty osobowe na froncie, a wojna przeciągała się, coraz bardziej „luzowano” zasady (oparte na pseudonauce). Szczytowym momentem były decyzje w roku 1943. Himmler r. wydał rozkaz 6.01.1943 w sprawie wychowania „dzieci bandytów” (rodzin podejrzanych o działalność w ruchu oporu), a następnie rozporządzenie 27.07.1943 r., aby germanizować dzieci słowiańskie i przekazywać je rodzinom niemieckim (kidnaping). Jednocześnie 13.07.1943 r. w Berlinie wydano rozporządzenie (dokument V-A 3 – nr 198/43) dotyczące dzieci bandytów. Nakazano w nim urządzenie obozu dla dzieci bandytów w wieku 10-16 lat (obóz dla dzieci od 1 do 10 lat urządzić miał von dem Bach-Zalewski). Himmler o kradzieży dzieci mówił wprost w Bad Schachen, na spotkaniu 14 października 1943 r.: – jest naszym zadaniem zabrać ich dzieci do nas, oderwać je od środowiska, choćbyśmy mieli dzieci te zabrać albo ukraść.
Proceder zniemczania dzieci najczęściej odbywał się w ten sposób, że rodziców mordowano lub zsyłano do obozów koncentracyjnych, a dzieci przesyłano do specjalnych ośrodków – głównie do obozu w Łodzi (Litzmannstadt). Z powodu przepełnienia Litzmannstadt powstała konieczność utworzenia kolejnego. Wybór padł na Potulice (wtedy już Lebrechtsdorf). Tu utworzono „Ostjugendbewahrlager Lebrechtsdorf”, co można przetłumaczyć na „obóz przechowania młodzieży wschodu”.
Wg ustaleń prof. Jastrzębskiego do Lebrechtsdorf przybyło kilka masowych transportów dzieci. W listopadzie 1943 r. pojawiło się 542 małych mieszkańców rejonu witebskiego (wywiezione do Litzmanstadt w sierpniu 1944 r.), a w 1944 r. przesyłano polskie dzieci z różnych obozów:
1.08 – 19 z Litzmannstadt,
8.08 – 61 z różnych obozów,
11.08 – 78 z Rybnika,
sierpień – 37 dzieci skierowanych przez Gestapo z Bydgoszczy i Gdańska,
19.09 – 6 z Warszawy.
– Obóz dziecięcy w Potulicach służył Niemcom jako swego rodzaju szpital dla większości obozów dziecięcych rozsianych po całym terytorium okupowanych ziem polskich – uważa prof. Jastrzębski. Nie tylko w tym celu wysyłano tutaj dzieci.
Małych więźniów umieszczano w dwóch barakach, w których do sierpnia 1944 r. przebywały dzieci z Białorusi (patrz art. Dzieci Potulic cz. 2). Szczegółowo informowano władze zwierzchnie o ilości dzieci. Co dwa tygodnie sporządzano spisy dzieci do lat 6, zawierające nazwiska (1944 r.)., a od listopada 1944 r. spisy sporządzano na dzień 11. każdego miesiąca
W roku 1944 władze okupacyjne zdecydowały się na zwalnianie dzieci z Lebrechtsdorf. W efekcie w okresie od 14.07 do 8.09 obóz opuściło 2385 dzieci. Większość trafiła do bliższych lub dalszych rodzin, ale były takie, które przejęły rodziny niemieckie (w kartotekach obozu Lebrechtsdorf zachowały się nazwiska i adresy osób, które zabierały dzieci). – Co miało oznaczać takie „zwolnienie”? Nietrudno się domyśleć, że to niemieckie rodziny zabierały polskie dzieci w określonym celu. A więc nie było to „zwolnienie”, ale zwykły rabunek – twierdzi Edmund Polak, dziennikarz badający losy dzieci z Potulic.
Po wojnie niemożliwe okazało się odzyskanie dzieci zrabowanych przez Niemców. Działania Pełnomocnika Rządu Polskiego ds. Rewindykacji Dzieci Polskich Hrabara ujawniły, że Niemcy niemal całkowicie zatarli ślady tej zbrodni, a robili to systematycznie. Taki los spotkał nieznaną liczbę małych więźniów Lebrechtsdorf. Niektórym z tych dzieci udało się powrócić do Polski. – Znam przypadek, gdy polskie dziecko Niemcy wywieźli do Niemiec, Przybysz z Występu. Był wywieziony do obozu w Łodzi. Tam przeszedł selekcję i trafił na teren Niemiec. Tam ich szkolili w obozie. Dyscyplina była bardzo surowa, jak opowiadał – informuje Witold Dziekan (r. 1941 z Potulic).
Trafiły tu m.in. dzieci z Warszawy w okresie Powstania Warszawskiego. Niewiele o tym fakcie wiadomo. Zachowały się nieliczne relacje. – Po powstaniu warszawskim do obozu w Potulicach trafiły warszawskie dzieci. Przechodzącego przez dziedziniec obozowy warszawskiego chłopca dopadł komendant esesman i obciął mu uszy – twierdzi Bronisław Madeja, powołując się na świadectwo bydgoszczanki Janiny Burhardt. O przyjeździe dzieci warszawskich wspomina Halina Skalbmierska zd. Kasprzyk (r. 1932): – Po Powstaniu Warszawskim przywieziono do Potulic czworo dzieci. Transportem z dziećmi przywieziony był też Jurek Dobrowolski – z Warszawy, późniejszy aktor.
Dzieci Akcji „Oderberg”
Najliczniejszą grupę stanowiły dzieci rodzin z Zagłębia Dąbrowskiego. W nocy 11/12.08.1943 r. na terenie Zagłębia Dąbrowskiego i Zagłębia Krakowskiego Niemcy przeprowadzili akcję masowych aresztowań członków różnych organizacji konspiracyjnych i ich rodzin, pt. „Oderberg”. Po pewnym czasie rozdzielono dzieci od rodziców, którzy trafili do obozów koncentracyjnych, w tym KL Auschwitz. Tak zaczęła się ich gehenna. Dzieci trafiały do różnych obozów na terenie ziem polskich i czeskiej. Były to tzw. Polenlagry. Celem było zniemczenie tych „dzieci bandytów” („Bandenkinder”). Prowadzono tam na dzieciach badania rasowe. Przesyłanie co pewien czas do różnych obozów miało zatrzeć ślady pochodzenia dzieci, na co zwrócili uwagę prof. Jastrzębski i dr hab. Jaszowski. Ich losem interesował się Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy, na czele z Himmlerem. Świadczy to o poważnych zamiarach wobec tych najmłodszych. Po blisko rocznej tułaczce dzieci przesłano do Lebrechtsdorf, w dwóch transportach kolejowych: 8 i 11.08.1944 r. W sumie było to 139 dzieci. – Przywieziono nas w okropnych warunkach. W bydlęcych wagonach przewożono nas przez pół Polski. Słoma tylko była. Na stacji praktycznie tylko wodę nam donoszono. To było coś okropnego – podkreśla Anna Szafraniec zd. Szczupider (r. 1936) z Czeladzi.
W Lebrechtsdorf były traktowane okrutnie, jak przestępcy kryminalni. Ulokowano je w barakach po dzieciach białoruskich. Część dzieci pochodziła z Czeladzi (ok. 30), przebywały w jednym baraku. Jednym z nich był Zygmunt Bartoś (r. 1935). Po aresztowaniu rodziny i odebraniu od rodziców, przeszedł przez kilka Polenlagrów: Pogrzebień, Rybnik, Bogumił, a stamtąd trafił do Lebrechtsdorf. Tak opisał swoje przeżycia w potulickim obozie: – w zbiorowych salach spaliśmy w dwupiętrowych drewnianych pryczach pod jednym kocem, na siennikach wypchanych słomą. W siennikach i szparach baraku było bardzo dużo robactwa: pluskwy, rusy, a w odzieży wszy. Codziennie rano odbywały się apele i sprawdzano obecność, nas chłopców brano do różnych prac, zamiatania placu, korytarzy …
Dzieci nosiły na szyi zawieszoną na sznurku tabliczkę wykonaną z papieru i folii, z nazwiskiem i numerem obozowym. Dzieci ubrane były w kurtki i spodnie drelichowe oraz drewniane trepy. Panował głód, dzieciom dokuczały pasożyty, choroby, a przede wszystkim brak rodziców i wrogie nastawienie załogi obozu (Niemcy i ukraińscy wartownicy). – Na śniadanie niemal zawsze dostawaliśmy czerstwy chleb, podany w aluminiowych garczkach. Do tego kawę, dziś można by ją nazwać gorszą odmianą najsłabszej zbożowej. Nawet nie chcę wiedzieć z czego była robiona – po latach od wydarzeń komentuje Bartoś.
Dzieci od 12 roku życia musiały pracować. W sezonie prac polowych dzieci wysyłano do okolicznych gospodarstw w charakterze parobków. – W Potulicach także zmuszano nas do pracy. Za obozową bramą pomagałam przy hodowli świń, pracowałam też w ogrodzie. Na „tagach”, takich taczkach bez kółek nosiło się żarcie dla świń, najczęściej karmiliśmy je obierkami. Inni pracowali w szwalni. Sama zajmowałam się też podklejaniem gumowych butów – podkreśla Janina Zachariasz zd. Polak. – Wokół było dużo gospodarstw niemieckich i starsze dzieci musiały pracować w tych gospodarstwach. Moja siostra pracowała przy wykopie buraków, ziemniaków – dodaje Anna Szafraniec. Ciężką pracę ponad siły dziecka zapamiętała Halina Skalbmierska zd. Kasprzyk. – W okresie zbioru buraków cukrowych czy ziemniaków, przyjeżdżał po nas Niemiec z SA, w żółtym mundurze z hakenkreuzem na rękawie i rozwoził do gospodarstw niemieckich. Przydzielano po 2-3 dziewczynki do gospodarstwa. Pracowaliśmy od rana do wieczora. Zbieraliśmy z pola za maszyną, a mieliśmy wyznaczony obszar, więc trudno było nadążyć. Wieczorem wszystko nas bolało. Witold Pietrzak z Czeladzi również podkreśla, że głodzone dzieci nie miały sił do wykonywania prac na polach. – Tam czekała najcięższa praca, jaką przyszło nam wykonywać: zbieranie ziemniaków za maszyną. Każdy dostał swój odcinek. Trzeba było nadążyć, bo inaczej było się odpowiednio potraktowanym przez tego, co pilnował. […] Druga ciężka robota była przy burakach cukrowych. Dostaliśmy noże i trzeba było odcinać liście od bulwy i rzucać na stos. Do tej pory czuję bóle kręgosłupa. Była późna jesień, więc dokuczało nam zimno. [...] W tej grupie było nas około 20, w wieku 10 do 14 lat.
Funkcję kapo pełnił sadystyczny Wojciech Jopek. Za najmniejsze przewinienia dzieci były bite, a Jopek stosował ulubioną metodę „podtapiania” – zanurzania głową w wodzie basenu ppoż. – Widziałem przez okno jak Hauptsturmführer Waldemar Tennstaedt wraz z kapo Jopkiem zanurzali jesienią w basenie przeciwpożarowym dzieci, które dopuściły się „zbrodni” chodzenia po trawnikach. Sporo z tych dzieci potem umarło – twierdzi Edmund Nitkiewicz. – W czasie wykonywanych prac zleconych przez kapo, byliśmy pilnowani przez żandarmów, w razie opieszałości w pracy byliśmy karceni biciem gumą, kijem, ręką, gdzie popadło. Byliśmy głodni i schorowani, każdy z nas miał na myśli chleb, szukaliśmy po śmietnikach – wspomina Zygmunt Bartoś.
Wojciecha Jopka dzieci doskonale zapamiętały. – Potrafił bić o byle co. Chłopców, którzy nie wypełniali jego poleceń, psocili lub w jakiś sposób złamali zasady, zamykał do bunkrów. Z niczym nie można było się do niego zwrócić. Zresztą nawet nie próbowaliśmy. Na sam jego widok drżały nam nogi ze strachu. Od więźniów odróżniał go mundur wojskowy, albo jednolite czarne ubranie. Kiedy wracałyśmy z pracy do obozu, sprawdzał czy czegoś nie wnosimy. Kiedy ktoś próbował przenieść pożywienie dla kolegów lub rodziny, on bezwzględnie bił: po plecach, po rękach, w to, w co akurat trafił swoim pejczem. Z chłopcami obchodził się znacznie brutalniej niż z dziewczynami. W zależności od skali wykroczenia, zamykał ich do piwnic pozbawionych jakiegokolwiek dopływu światła, na kilka godzin, czasem nawet dni. Tam chłopcy modlili się o to, żeby przetrwać – relacjonuje Zachariasz. Jopka zapamiętali także bracia Henryk (r. 1929) i Jerzy (r. 1931) Kobus z Piask k. Bądzina, jako człowieka okrutnego. Marian Faska (r. 1932) z Czeladzi zapamiętał, że kapo chodził z bykowcem i bił dzieci. Wg jego relacji pobici zostali: Olek Lewecki i Janek Łopatka.
Barbara Kruczkowska zd. Parka (r. 1940) z Czeladzi nie zapomni, jak jej o 6 lat starszy brat, Jerzy Parka, zabrał dla niej z pola dwie marchewki. Niestety, czujne oko kapo wychwyciło „przestępstwo” i chłopiec został ukarany. – Na wejściu do obozu znaleziono te marchewki w kieszeni. Za to siedział trzy dni w karcerze. Pod pałacem w Potulicach były piwnice i tam Niemcy urządzili karcer dla dzieci, które były nieposłuszne.
Część dzieci wywieziono do Niemiec na roboty przymusowe. – Mieli do nas taki stosunek, jak ma się do dzieci bandytów – komentuje Janina Zachariasz. Po zakończeniu sezonu prac polowych powróciły do obozu. Janina Zachariasz pobyt w Lebrechtsdorf wspomina jako okres strachu i lęku: – Na codziennych apelach był tylko strach i lęk. Stojąc w równych rzędach, widząc kapo, którzy dzierżyli w rękach pejcze, nie mieliśmy nadziei na szczęśliwy powrót do domu.
Dzieci poddano badaniom rasowym. Mało które z nich zapamiętało po latach ten szczegół. We wspomnieniach opisał to Edmund Kaptacz (r. 1933) z Czeladzi: – byliśmy trzymani na jakąś tam rasę – czytamy. Opisał przebieg badań, dokonywanych przez umundurowanych Niemców, którzy kazali rozbierać się do naga, obmacywali czaszki i zaglądali do oczu i mierzyli kąt podbródka. –Zaraz po przywiezieniu nas, niemieccy rasowi spece doszukiwali się w nas podobieństwa do rasy niemieckiej. W tym celu dokonywali różnych pomiarów i oględzin ciała, co dla dziewcząt w moim wieku było żenujące i poniżające– opowiada Janina Zachariasz. – Robili to za pewno po to, by nas z kolei skierować do specjalistycznych zakładów germanizacyjnych, bądź do uprzywilejowanych rodzin nazistów niemieckich – komentuje po latach.
Dzieci Akcji „Oderberg” nie miały szans na to, aby ktoś z polskiej rodziny zabrał je do siebie. – Po wojnie dowiedziałam się, że babcia starała się nas wydostać z obozu. Dostała taki glejt z gestapo w Jaworznie i przyjechała z p. Kolpkową, ale Niemcy powiedzieli, że jesteśmy dziećmi bandytów i nie wypuścili nas – zaświadcza Józefa Posch-Rakoczy (r. 1938). to kolejna poszlaka wskazująca, że Niemcy mieli wobec nich sprecyzowane zamiary – zniemczenie.
Widocznie jednak dzieci nie spełniły wymagań rasowych, lub zbliżający się upadek III Rzeszy spowodował, że zaniechano wywiezienia ich w głąb Niemiec, w celu adoptowania przez rodziny niemieckie. – Podsumowując losy dzieci polskiego Zagłębia i radzieckiej Białorusi, które prawie skrzyżowały się w Potulicach trzeba z całym naciskiem podkreślić, że świadczą one o planowym i centralnie kierowanym przeprowadzaniu akcji porywania dzieci – komentują prof. Jastrzębski i dr hab. Tadeusz Jaszowski. Wg badaczy skomplikowane zabiegi zacierania śladów prawdziwego pochodzenia dzieci, utworzenie szkoły nauki języka niemieckiego na terenie obozu, ścisła współpraca z RSHA, wskazują, że pierwotnym celem było zniemczenie: przejęcie dzieci przez rodziny niemieckie (których dzieci poległy lub zginęły podczas wojny).
Ostatecznie 19.02.1945 r. pierwsza grupa dzieci (54) z Zagłębia wróciła do Czeladzi. W drugim transporcie powróciło 103. Były to nie tylko dzieci – ofiary Akcji „Oderberg”, ale także maluchy, po które w Potulicach nie zgłosili się rodzice. Wśród nich była m.in. Basia, której historia poruszyła Polskę w latach 60-ych (patrz. art. Dzieci Potulic cz. 2, Sprawa Basi)
Przypadek Krystyny Miałkos
Jednym z ocalałych dzieci, które nie zostały zniemczone i wróciły w rodzinne strony, była Krystyna Miałkos (r. 1929), pochodząca z Łodzi. Pewnego dnia wracając do domu, została złapana wraz z grupą innych dzieci i trafiła do osławionego zakładu przy ul. Przemysłowej w Łodzi. W 1942 r. powstał specjalny obóz dla dzieci (Polen-Jugendverwahrlager der Sicherheitspolizei in Litzmannstadt). Tam poddano dzieci różnego rodzaju badaniom, zaaplikowano zastrzyki z towarzyszącymi skutkami ubocznymi, głodzono i poniżano. Po pewnym czasie wywieziono dzieci, tak aby rodzice nie dowiedzieli się o tym fakcie. – O świcie, tak aby rodzice nas nie zobaczyli zapędzono nas na Dworzec Kaliski. Zapakowano nas bardzo ściśle do ciemnych wagonów bydlęcych, bez okien i powietrza. W czasie tego strasznego transportu panował krzyk, pisk, płacz i omdlenia – jak wspomina Krystyna Kowalska zd. Miałkos. Dzieci dotarły do Słupska (wtedy ziemie III Rzeszy niemieckiej), gdzie rozdzielono je i przydzielono poszczególnym niemieckim rodzinom w charakterze parobków do prac polowych. Brutalnie traktowane i wykorzystywane do prac ponad siły, dzieci przechodziły piekło. – Gdy nauczyłam się języka niemieckiego i obznajmiłam z otoczeniem, odwiedzałam koleżanki z transportu – podkreśla. Dzieci i młodzież wychowywano w duchu posłuszeństwa narodowi niemieckiemu, a wszelkie naruszenia dyscypliny były surowo karane. Krystyna Miałkos przenosiła żywność koleżankom i za to kilka razy była dotkliwie ukarana. – Zostałam poszczuta psem przez folksdojcza Polenckiego z Poznania. Pies pogryzł mnie do nieprzytomności, a on się śmiał. Zostałam również złapana przez żandarmów (niosłam wtedy jajka) i doprowadzona do aresztu – podkreśla. W efekcie trafiła do … Lebrechtsdorf. Skierowano ją do kopania rowów i doczekała wyzwolenia przez Armię Czerwoną. Udało jej się uniknąć losu tysięcy polskich dzieci, które zostały Niemcami i nie wróciły do Polski.
Do ostatnich dni
Idea kradzieży dzieci i uzupełnienia w ten sposób własnych strat biologicznych zaprzątała umysły przywódców niemieckich nawet w obliczu klęski ich wyśnionej 1000-letniej Rzeszy. Niemal do ostatniego dnia funkcjonowania obozu Lebrechtsdrof przysyłano do niego pojedynczo lub w niewielkich grupach dzieci z różnych ośrodków zagłady i obozów dla dzieci. Jeden z ostatnich transportów, dwoje dzieci z KL Auschwitz, przybył 17 stycznia 1945 r. Takich transportów było więcej na przełomie 1944/1945 r. W jednym z nich przyjechał Henryk Szymański (r. 1938, Chełm Lubelski). – Pod koniec 1944 roku zimą załadowano w wagony osobowe grupę dzieci (ok. 40) w której znalazłem się i ja. Pamiętam, że razem z nami były 4 więźniarki – dorosłe kobiety. Wywieziono nas do Potulic. [jechali przez jakiś tunel, gdzie długo stali i część dzieci się podusiła]. Kiedy wyjechaliśmy z tego tunelu SS-mani wyrzucali zwłoki dziecięce do lasu – opowiada Henryk Szymański. – W Potulicach umieszczono nas w baraku drewnianym – położonym w szczerym polu – były to pola kapuściane. W baraku tym byliśmy zamknięci – mierzono nam jedynie temperaturę – innych badań nie przeprowadzano. Z baraku wychodziliśmy raz dziennie, aby pozbierać resztki po kapuście, znajdujące się na sąsiadujących polach i ugotować sobie zupę.
Irena Duras zd. Łyś (r. 1928) pochodząca z zamojskiego trafiła do Lebrechtsdorf z KL Auschwitz tuż przed ucieczką Niemców (20.01.1945 r.). Wg jej relacji około 20 dziewcząt wysłano pociągiem (osobowym) do Potulic. – Same młode dziewczęta w moim wieku. […] jechał z nami uzbrojony Niemiec i nie pozwalał nikomu wsiadać do tego wagonu. Krzyczał: Das sind Häftlinge Kinder. Tym samym transportem jechała Apolonia Grzejszczak (r. 1928, Studzianki pow. rawsko-mazowiecki). Tak zapamiętała podróż z KL Auschwitz: – W styczniu 1945 r. zostałyśmy przewiezione pociągiem do Potulic – 16 dziewcząt. Dołączono do nas grupę małych dzieci do roku z pielęgniarkami, dzieci tych było 5-ro. Konwojowali nas funkcjonariusze niemieccy. Były trzy pielęgniarki. Jechałyśmy wagonem osobowym. Zarówno grupa starszych dziewcząt jak i małych dzieci były narodowości polskiej. Wyjechałyśmy wieczorem, a rano byłyśmy na miejscu w Potulicach. W czasie jazdy otrzymywałyśmy picie. W Potulicach zostałyśmy rozłączone z małymi dziećmi, grupa starszych dziewcząt została umieszczona w obozie w Potulicach. Zostałyśmy umieszczone w bloku, gdzie przebywali Polacy, mężczyźni i kobiety dorosłe.
Irena Duras, Apolonia Grzejszczak, Henryk Szymański i inni z tych ostatnich transportów mieli szczęście, bo Niemcy szybko opuścili obóz i zostawili ich w spokoju.
Podsumowanie
Zarówno „Schloss Potulitz” jak i „Ostjugendbewahrlager Lebrechtsdorf” stworzone zostały przez Niemców w jednym głównym celu: realizacji idei rasowych, w myśl których Niemcy mieli panować m.in. na ziemiach polskich, a naród polski zniknąć stąd (Pomorze, Krajna, Wielkopolska, Śląsk, a w dalszej kolejności z terenu Generalnej Guberni)) na zawsze. Gdy losy wojny się odwróciły, idea pozostała, ale zmieniły się nieco metody. Coraz więcej przedstawicieli innych narodów „zachęcano” do wstępowania w szeregi „nadludzi” (Volkslista), a od 1943 r. bez ceregieli rozpoczęto masową kradzież dzieci. Dla zatarcia śladów stworzono skomplikowany system, którego drobnym elementem był obóz Lebrechtsdorf. Nie wiemy, i prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy, ile dzieci ukradziono i jaki był ich los, gdyż w system wpisane było zacieranie śladów prawdziwego pochodzenia dzieci, a po wojnie nadal niszczono dokumentację, która mogłaby pomóc w odzyskaniu małych Polaków.
BIBLIOGRAFIA
Dokumenty
Biuletyn GKBZNwP, t. IV, Warszawa 1948.
Biuletyn GKBZHwP, t. V, Warszawa 1949.
Hitler A., Moja walka, Krosno 1992.
Wspomnienia
Bartoś Zygmunt, Wspomnienia z lat obozowych, mps (kopia w posiadaniu autora).
„Echo Czeladzi”: Witold Pietrzak, Halina Skalbmierska zd. Kasprzyk, Janina Zachariasz zd. Polak.
„Gazeta Pomorska”: Edmund Nitkiewicz.
Muzeum Auschwitz-Birkenau: Irena Duras zd. Łyś, Apolonia Grzejszczak, Henryk Szymański.
Muzeum Ziemi Krajeńskiej w Nakle: Witold Dziekan, Stanisław Kamiński.
Opracowania
Hrabar R. Z., Hitlerowski rabunek dzieci polskich. Uprowadzenie i germanizowanie dzieci polskich w latach 1939 – 1945, Katowice 1960.
Jastrzębski Wł., Potulice: hitlerowski obóz przesiedleń i pracy (luty 1941 - styczeń 1945), Bydgoszcz 1967.
Jastrzębski Wł., Jaszowski T., Potulice oskarżają, Bydgoszcz 1968 r.
Lisiak I. T., Bezbronne Ofiary. Los dzieci polskich w czasie II wojny światowej 1939-1945, mps (kopia w posiadaniu autora)
Obozy Hitlerowskie na Pomorzu Zachodnim i Gdańskim w latach drugiej wojny światowej. Materiały z konferencji naukowej, red. L. Janiszewskiego, Szczecin 1989.
Paczoska A., Dzieci Potulic, [w]: Biuletyn IPN nr 12-1/2003-2004, s. 61-64.
Perlińska A., Gestapo „Aussenstelle Lueneburg”, [w]: „Dziennik Wieczorny” z 2.09.1980 r.
Piętka B., Akcja „Oderberg”, „tygodnikprzeglad.pl”, ?https://www.tygodnikprzeglad.pl/akcja-oderberg/?, dostęp 14.12.2020 r.
Stempowski T., Niemcy kradli w Polsce wszystko, włącznie z dziećmi, „przystanekhistoria.pl”, ?https://przystanekhistoria.pl/pa2/tematy/archiwum-ipn/67848,Niemcy-kradli-w-Polsce-wszystko-wlacznie-z-dziecmi.html?, dostęp 19.02.2021 r.
Wąsowicz M., Błyski czyli opowieści Dzieci Potulic, Czeladź 2007.
Film
Utracone Dzieciństwo - Tragedia Dzieci Potulic, Miasto Czeladź 2020.
Mariusz Gratkowski
Muzeum Ziemi Krajeńskiej w Nakle nad Notecią
Fot. główne – Muzeum Saturn w Czeladzi
Plan obozu Lebrechtsdorf z zaznaczonymi barakami dla dzieci.
Fot. Archiwum Instytut Pamięci Narodowej
1. Nastolatkowie podczas prac w warsztacie na terenie obozu.
2. Brama obozu, którą dzieci szczególnie zapamiętały.
3. List dziecka z Lebrechtsdorf.
4. List dziecka z Lebrechtsdorf.
Fot. Muzeum Saturn w Czeladzi
5. Dzieci z Czeladzi – luty 1945 r.
Fot. Archiwum Witolda Dziekana
6. Dzieci Potulic w przedszkolu 1945/1946 r.
Fot. Arolsen Archives
7. Korenspondencja w sprawie dzieci białoruskich w Lebrechtsdorf.
Utwór objęty autorskimi prawami majątkowymi
Licencja CC-BY-NC.